Informacje

Premiera 2 części już 4 października!


Polub Tenebris na fejsbukach i bądź na bieżąco z nowościami!

Wywiad ze mną by Kaori


Zapraszam również do udziału w projekcie: Grupa Pisania Kreatywnego!



środa, 20 stycznia 2016

Świat: Rozdział 9


  – A gdzie teraz idziemy? – spytałam, jakby nigdy nic. – Wciąż nie zdradziłeś mi naszego kolejnego celu.
  – Nie? – zdziwił się Reynald.
  – Nie.
  – Sam nie byłem do końca pewny – wyjaśnił. – Idziemy do najbliższego portu, gdzie przeprawimy się przez rzekę, a stamtąd udamy się nieco na południe. Mieszka tam mój znajomy. Żyje... – dodał po chwili. – I ma się dobrze. Chociaż w tych czasach nic nie jest pewne. Widziałem się z nim jakiś czas temu. Zapraszał mnie do siebie. Tam odpoczniemy porządnie przez kilka dni.
  – Odpoczniemy? – spytałam zaskoczona. – Myślałam...
  – Tak?
  – Nie, nic. Gadam do siebie – mruknęłam.
  – To dobry człowiek. Przyjmie nas i ugości. Można mu zaufać. Na pewno go polubisz... – zapewniał mnie Reynald, ale miałam wrażenie, że za tym kryje się coś jeszcze i nie podobało mi się to spostrzeżenie.
          Po tym jak Reynald opowiedział o Vichtorze i o swojej przeszłości, więcej nie wracaliśmy do tematu. Rey starał się dalej uśmiechać i zachowywać, jakby nic się nie stało. Oczywiście nie było to prawdą. Wiedziałam, że wieść o śmierci przyjaciela była dla niego silnym ciosem. Lecz nie, dlatego zachowywał się dziwnie. Był rozkojarzony, jakby ciągle się o coś martwił. Jakby walczył sam ze sobą, nie mogąc się na coś zdecydować. Tak właśnie wyglądał.
          I to ten stan maskował uśmiechem. Radosnym, czarującym uśmiechem. Ukrywał za nim swoje myśli. Ale to było za mało, by mnie oszukać. Wiedziałam, że nad czymś się zastanawia. Rozważał coś bardzo poważnie i najwyraźniej podjął już decyzję, skoro wreszcie wyjawił mi kolejny cel podróży. Chociaż nie chciał się przyznać, ja wiedziałam.
          Zamierzał mnie tam zostawić. Musiał się bardzo wahać ze względu na to, że obiecał mi pomóc z powrotem do domu. Reynald był bardzo słowny, co do tego nie miałam wątpliwości. Dlatego długo nie potrafił zrezygnować, gdy już dał mi swoje słowo. Dobry z niego człowiek, ale sytuacja w królestwie bardzo go niepokoiła i o tym również wiedziałam od samego początku. Był nieswój już od wizyty w mieście portowym. Wieść o śmierci przyjaciela musiała przelać szalę goryczy. A jeśli nastąpił przewrót polityczny, bardziej niż pewne było to, że Ejvald jest w stolicy i że właśnie tam uda się Rey, gdy już zostawi mnie pod opieką znajomego.
          Nawet w takiej sytuacji nie umiał się nie martwić o innych. Przecież w każdej chwili mógł mnie zostawić. Nie miał obowiązku mnie chronić czy pilnować. A jednak czuł się za mnie chyba odpowiedzialny. Do tego stopnia, że gotów był sobie zadać wiele trudu, by dostarczyć mnie w jakieś bezpieczne miejsce, zanim odejdzie. Ale nie tylko on coś sobie postanowił. Byłam Reynaldowi bardzo wdzięczna za wszystko, co dotychczas dla mnie zrobił. Nie mogłam mu nijak pomóc. Mało wiedziałam o tym świecie. Nie mogłam nawet iść z nim do stolicy. Było tam zapewne niebezpiecznie i z tego właśnie powodu nie chciał mnie zabrać ze sobą. Tylko bym zawadzała.
Jedyne, co mogłam zrobić to ułatwić mu sprawę. Pozwolić odejść. Czyli musiałam odejść sama, zanim on mnie zostawi. Tak było najlepiej. W ten sposób mógł tam ruszyć bez poczucia winy. Przynajmniej tyle mogłam dla niego zrobić, skoro nie więcej. Zacisnęłam dłonie w pięści, wzięłam głęboki oddech i zatrzymałam się. Reynald spojrzał na mnie pytająco, gdy wpatrywałam się w niego w milczeniu.
  – Rey – odezwałam się wreszcie. – Może to dość nagle, ale chyba pora się pożegnać.
  – Nigmet, o czym ty mówisz?
  – Pora się rozejść. Każde z nas musi pójść w swoją stronę. Zbyt długo już pozwalałam sobie, żebyś mi pomagał. Niestety nie jestem w stanie ci się na razie odpłacić. Mam jednak nadzieję, że pewnego dnia odwdzięczę ci się za wszystko, co dla mnie zrobiłeś.
  – Nigmet nie wygłupiaj się proszę – zaśmiał się Reynald, ale bardzo szybko spoważniał.
  – Nie. Mówię całkiem poważnie. Pora się pożegnać – stwierdziłam i nawet powieka mi nie drgnęła.
  – Zorientowałaś się? – spytał Reynald, jakby lekko zawstydzony, a ja skinęłam głową. – Przepraszam.
  – Nie masz, za co przepraszać.
  – Obiecałem ci pomóc, a tymczasem...
  – Rey – warknęłam. – Nigdy nie miałeś obowiązku mi pomagać. I tak zrobiłeś, już, aż nad to, za co jestem ci bardzo wdzięczna, bo gdyby nie ty pewnie zdążyłabym już wiele razy zginąć – przyznałam z niezadowoleniem. – Ale teraz jest inaczej. Oswoiłam się już z tym światem. Poradzę sobie.
  – Pozwól przynajmniej...
  – Nie, Rey. Daj spokój. To ja odchodzę. To moja własna decyzja. Ruszam w swoją stronę, sama, więc ty teraz możesz iść tam, gdzie ty chcesz. Dam sobie radę.
  – Jesteś pewna? – spytał Reynald.
  – Jestem pewna. Dam sobie radę – powtórzyłam z determinacją w głosie.
  – Wolałbym jednak, żebyśmy udali się do mojego przyjaciela. Tam będziesz bezpieczna – nalegał Reynald.
  – Rey, do cholery – zdenerwowałam się. – Przestań. Jeśli mówię, że sobie poradzę, to sobie poradzę. Idź i zrób to, co musisz. Obiecaj mi tylko jedno.
  – Cokolwiek sobie życzysz.
  – Obiecaj mi, że nie dasz się tam zabić – wyszeptałam, a on pogładził mnie po głowie.
  – Daje ci słowo, że gdy wszystko załatwię, spotkamy się ponownie.
  – Niech będzie – zgodziłam się. – W takim razie i ja do tego czasu nie zginę.
          Reynald pogładził mnie po głowie raz jeszcze i uśmiechnął się przepraszająco. A ja... Ja robiłam dobrą minę do złej gry. Wyszczerzyłam radośnie zęby i poklepałam go po ramieniu, dając do zrozumienia, że wszystko będzie dobrze. Wtedy jeszcze, nawet sama, w to wierzyłam. Odprowadził mnie już tylko do niewielkiej przystani, gdzie poprosił jednego z miejscowych, by ten dostarczył mnie bezpiecznie na drugą stronę rozlewiska. To był ostatni raz jak widziałam Reynalda.
          Siedziałam w łódce, patrząc jak Rey znika w oddali. Poczułam dziwny smutek. Trochę już czasu razem spędziliśmy. Nigdy nie lubiłam pożegnań, więc i to było dla mnie dość przykre. Zamknęłam na chwilę oczy, próbując o tym zapomnieć. Pogoda była przepiękna. Słońce przygrzewało mocno, a lekki przyjemny wiatr otulał moją twarz. Cichy plusk wody w połączeniu ze śpiewem ptaków zdawał się tworzyć jakąś niepowtarzalną melodię. Wstawiłam rękę poza łódkę i delikatnie musnęłam palcami taflę wody. Gdzieś w oddali coś chlupnęło i w słońcu błysnął srebrzysty ogon jakiejś ryby, a ja uśmiechnęłam się mimowolnie. Ten świat był naprawdę cudowny.
          Tutaj czułam się jakoś lepiej. Byłam wolna, niczym nieograniczona. Niczym, poza swoim sposobem myślenia. Tylko ja sama mogłam stanowić dla siebie przeszkodę. Chociaż z drugiej strony ten piękny świat był również bardzo okrutny, o czym również miałam okazję się już przekonać. Tylko, jaki świat nie jest na swój sposób okrutny?
          Dotarliśmy na drugi brzeg rzeki. Rybak pomógł mi wysiąść z łódki. Stałam na pomoście i spojrzałam w stronę, z której przybyłam. Reynalda już dawno nie było widać. Dotarło do mnie, że nikłe są szanse na nasze ponownie spotkanie. Prawdopodobnie nigdy więcej go już nie zobaczę. Ta myśl była bardzo bolesna. Zdążyłam go polubić przez ten spędzony razem czas. Ale to przeminęło. Nasze ścieżki się rozeszły i zostałam sama.
          To była kolejna rzecz, która mocno mnie przygięła. Z początku nie zdawałam sobie z tego sprawy. Sądziłam, że sama dam sobie radę. W rzeczywistości jednak nie miałam zielonego pojęcia, co ze sobą zrobić, gdzie się udać. Jak miałam przeżyć kolejny dzień, nie mając żadnego celu. Tak żyłam przynajmniej dla kolejnego dnia, kolejnej odwiedzonej z Reynaldem wioski. A teraz?
          Poczułam się dziwnie samotna i bezradna. Stałam na środku pomostu, zupełnie zdezorientowana. Łzy napłynęły mi do oczu, ale szybko je otarłam. Nie mogłam płakać. Nie w miejscu, gdzie wszyscy mogli mnie zobaczyć.
          Mimowolnie ruszyłam do przodu, prąc przed siebie. Byleby nie stać jak kołek. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to znaleźć jakieś lokum. Przynajmniej na jedną noc, dopóki nie wymyślę, chociaż wstępnego planu działania. Dopóki nie zaszyję się gdzieś, gdzie będzie cicho i spokojnie, a ja, chociaż na chwilę będę mogła zapomnieć o tym, że jestem sama gdzieś w obcym miejscu.
          Nocleg się znalazł. W tym świecie nigdy nie było z tym problemu. Chociaż tym razem nie w karczmie. Pokój wynajęła mi jakaś starsza, samotna pani, która zauważyła, że ewidentnie błądzę, nie znając tej wioski. Za pięć srebrnych monet zgodziła się przyjąć mnie u siebie, nakarmiła, poczęstowała ciasteczkami domowej roboty i usadziła przy kubku gorącej herbaty z miodem.
          To ciekawe, bo z początku zamierzałam zamknąć się w pokoju i płakać. Płakać tak długo, aż zasnę, a następnego dnia spróbować żyć dalej. Ale jak tu płakać, gdy ktoś jest obok. Zaś starsza pani odmówiła zostawienia mnie samej, twierdząc, że ona również potrzebuje towarzystwa, bo, na co dzień nie rozmawia z nikim poza jedną sąsiadką.
          Kobieta była bardzo miła i serdeczna, faktycznie, jak się rozgadała, nie było ucieczki. Opowiadała o swojej córce, która wyszła za mąż i wyjechała do miasta na drugim końcu królestwa, o swoim zmarłym mężu, o niespełnionych marzeniach, o wiosce. Z grubsza, o wielu rzeczach. Także o takich, o których nie miałam pojęcia i nawet zbytnio nie rozumiałam.
Te opowieści jednak na swój sposób nakreśliły mi nieco specyfikę życia w tym świecie. Życia prostych ludzi, którzy walczą o przetrwanie każdego dnia. Takich, którzy mają swoje marzenia, plany, obawy, nadzieje i swoje historie. Rozmaite wspomnienia i wciąż muszą się zmagać z rzeczywistością.
          Czułam dziwną nostalgię, chociaż nie wiedziałam czemu. Nie, pojęcie nostalgii nie do końca tu pasowało. Raczej... Nawiedziły mnie swego rodzaju refleksje, bliżej nieokreślone. Odciągnęły moje myśli, chociaż na chwilę, od tego, co się dziś zdarzyło. Nawet w samotności nie byłam sama. Zabawne.
          Dopiero pod wieczór, po entej z kolei herbacie, starsza pani puściła mnie do pokoju, mówiąc:
  – Cieszę się, żem mogła z kimś pogawędzić. Dawno się żem tak dobrze nie bawiła. Dziękuję.
  – To ja dziękuję – odparłam. – Miło było posiedzieć w pani towarzystwie i posłuchać tych wszystkich historii.
  – Niech zapomni o strapieniach. Jutro tyż jest dzień – jej ostatnie słowa były niespodziewane. – Dobranoc. Karaluchy pod poduchy.
  – Podziękuję... Za te karaluchy w sensie – mruknęłam. – Dobranoc.
          Czmychnęłam do pokoju i usiadłam na łóżku. Czułam się znacznie lepiej, niż wcześniej, ale i tak było mi smutno. Teraz jednak nie z powodu samotności, a tego, że żal mi było rozstania z Reynaldem. Nic jednak nie mogłam poradzić. Ale nie miałam już nawet siły płakać. Wykąpałam się i poszłam spać. Jednak nie mogłam zasnąć. Usiadłam na parapecie, patrząc przez okno na gwiazdy. Wyglądały tak samo, jak podczas naszej podróży z Qian, a jednak teraz oglądaliśmy je osobno.
         Za nią też tęskniłam oraz za Shanon, choć obie tak krótko znałam. Nawet z Reyem nie spędziłam aż tak dużo czasu. Niedużo? Dużo... Właściwie straciłam rachubę. Podejrzewałam jednak, że jest już blisko ogłoszenia wyników egzaminów licealnych, więc wątpliwym było, iż zdążę na czas wrócić do domu i złożyć podanie na studia. W sumie, wątpliwym było także, że kiedykolwiek uda mi się wrócić, więc, co za różnica...
          Rano obudziło mnie pukanie do drzwi. Przeciągnęłam się leniwie i otworzyłam oczy. Już chciałam powiedzieć Reynaldowi, żeby się nie wygłupiał i wszedł do środka, ale wtedy uzmysłowiłam sobie, że poprzedniego dnia nasze drogi się rozeszły. Westchnęłam cicho.
  – Tak? – odezwałam się.
  – Śniadanie żem przyniosła.
  – Nie musiała pani, sama bym przyszła. Proszę, niech pani wejdzie – dodałam, pospiesznie otwierając drzwi. – Bardzo dziękuję.
  – Wyglądała żeś na smutną, trzymaj. Syte śniadanie dobrze ci zrobi.
  – Bardzo pani dziękuję.
  – Niech się nie przejmuje. Kocha to wróci.
  – Słucham? – zdziwiłam się na słowa kobiety.
  – Jak kocha to wróci – powtórzyła.
  – Nie, nie... Nic z tych rzeczy. Po prostu musiałam rozstać się z kimś, kogo uznałam już za przyjaciela.
  – Pożegnania zawsze są smutne.
  – Tak, to prawda.
  – Wczoraj żeś mówiła, że roboty szuka. A żem znalazła coś w sam raz – oznajmiła kobieta.
  – Naprawdę? Co takiego?
  – Ino do pomocy na targowisko.
          I faktycznie. Podobno córka właścicielki, która zawsze im pomagała, rozchorowała się i szukali kogoś do pomocy. Wzięli mnie bez szemrania. Moim zadaniem było podawać i uzupełniać towar, którym w tym przypadku były warzywa i owoce. Miałam także przyciągać klientów, nawołując i rzucając zrozumiałe dla tamtejszych hasła reklamowe. Czyli drzeć się "świeże owoce i warzywa" i to było raczej wystarczająco dużo.
          Gdzie, zatem, był problem? Miałam przyciągać uwagę, co kłóciło się z moim dotychczasowym życiem. Zazwyczaj robiłam raczej wszystko, by przyciągać jak najmniej uwagi. Schodziłam ludziom z drogi i ukrywałam się, jakbym nie miała prawa żyć. Najlepiej byłoby nie zajmować w ogóle miejsca, niczego nie chcieć, nie oddychać. Nie żyć. I podejrzewam, że faktycznie nigdy nie żyłam, bo tego życiem nie było można nazwać. Ja wegetowałam.
         Tutaj jednak postanowiłam dać z siebie wszystko. Na początku szło mi opornie, lecz z czasem udało mi się przełamać. Obserwowałam ludzi, którzy całymi dniami tak jak ja nawoływali i przyciągali klientów, zagadywali ich i uśmiechali się do przechodniów. Nikt na nich krzywo nie patrzył, no bo i dlaczego? Toteż postanowiłam spróbować.
         Trochę to trwało, lecz gdy przestałam czuć się nie pewnie, a na mojej twarzy na stałe zagościł uśmiech, pojawili się też klienci. W efekcie moja pracodawczyni była bardzo zadowolona z wyniku i nawet zwiększyła początkowo ustaloną pensje. Dostałam aż dwie złote monety i byłam z siebie naprawdę dumna. Szkoda, że nie mogłam się pochwalić Reynaldowi.
          To dawało mi już jakiś punkt zaczepienia. Postanowiłam ruszyć dalej na poszukiwanie Jaelle. Pożegnałam się ze starszą panią, która tak troskliwie się mną zajęła i następnego dnia z samego rana ruszyłam w dalszą drogę. Jakoś nie umiałam sobie wyobrazić, że zostanę gdzieś na dłużej. Bynajmniej dopóki poznam ten świat, był tak ogromny, niezmierzony i niezbadany, więc chciałam go odkryć. Chciałam dokończyć podróż, którą zaczęłam u boku Reynalda.

       
***

           Upał, z nieba lał się żar. Młoda kobieta ubrana w ciemny płaszcz z kapturem narzuconym na głowę maszerowała na wschód. Było jej gorąco. Tak strasznie gorąco, ale nie mogła zdjąć kaptura. Tylko dzięki niemu pozostawała anonimowa. Szara, zwykła, taka jak wszyscy. No prawie, bo w przeciwieństwie do reszty cywilizacji ona czuła, że gotuje się od środka.
           Wiedziała jednak, czym grozi pokazanie swojej twarzy, więc z godnością znosiła upały. Zresztą i tak przyzwyczajona była do męczenia się w niewygodnych ubraniach. Coś takiego nie stanowiło dla niej problemu, ani nawet żadnego rodzaju wyzwania. Powinność, kolejna z wielu w jej życiu. Należało zachować twarz i nie okazywać niezadowolenia.
           Jej zwyczajnie nie było wolno marudzić. Do tego też już przywykła. Była z siebie dumna, bo opanowała tą sztukę do perfekcji bardzo szybko, dzięki czemu chwalono ją za nienaganną postawę i doskonałe maniery. A każda pochwała była dla niej powodem do dumy. Chociaż także obowiązkiem. No, bo przecież nie wolno jej było powodować kłopotów.
           Gdyby się jednak zastanowiła, nie mogła przyznać, że nie była problematyczna. Jednak wszelkie jej wybryki tolerowano. Ludzie nie mieli wyboru. Podejrzewała jednak, że nie w tym rzecz. Jej zachowanie tolerowano, dlatego, że w zasadzie była dość lubiana. Była otwarta na otoczenie. Zawsze marzyła o tym, by wyrwać się ze swojego małego świata, który chociaż zdawał się przyjazny, był nudny.I wreszcie miała okazję, by wyruszyć w świat. Sama, zupełnie sama. Bez opieki, czy nadzoru. Normalnie pewnie by się z tego cieszyła, ale nie w takich okolicznościach. Nie było jej ani trochę do śmiechu, chociaż dzięki wielu dniom samotnej wędrówki zdążyła się już pogodzić ze stanem rzeczy i otrząsnąć po tragedii.
          Usłyszała za samą hałas. Podkowy miarowo stukały o kamienie na ścieżce. Odwróciła się w tamtą stronę i zobaczyła chłopa, jadącego powozem zaprzęgniętym w dwa piękne, brązowe konie. Na powozie znajdowały się snopki siana. Najpewniej pozostałości zeszłorocznych żniw, bo w tym roku zboża były jeszcze zielone. Chociaż nie uważała się za znawczynię w tej dziedzinie.
  – Zabrać gdzieś panienkę? – usłyszała wesołe pytanie i uśmiechnęła się, nie do końca pewna, czy rozmówca dostrzegł ten gest. – Na wschód?
  – Tak, na wschód – odpowiedziała.
  – Przed lasem zawijam na północ, bo ja żem spod stolicy, ale kawałek zabrać mogę. Niech siada tam z tyłu na powozie.
  – Dziękuję – mruknęła i ukłoniwszy się lekko, wypełniła polecenie. To była dobra okazja, by nieco odpocząć, nie tracąc przy tym czasu i narażając się na niebezpieczeństwa w postaci pościgu.

***

           Maszerowałam polną drogą. Po lewej pole, po prawej pole. Zboża wciąż były zielone, chociaż zdarzały się też i złociste kłosy. Ciepło, bardzo ciepło, ale dzięki ubraniom od Shanon nie było mi to straszne. Miałam ze sobą zapas jedzenia i co ważniejsze – wody. Szłam i szłam, ale wiedziałam, że do kolejnej wioski dam radę dotrzeć przed zmrokiem.
           Było dobrze. Jak na to, że byłam sama w obcym świecie, było zaskakująco dobrze. Może to pogoda, świeże powietrze i ten wiejski klimat? Nie wiedziałam, ale wszystko razem działało naprawdę kojąco. Dużą pomocą była tamta starsza pani, która otoczyła mnie opieką po pożegnaniu z Reynaldem.
          Wiedziałam, że świat się nie skończył. Życie toczyło się dalej, a ewentualnie kiedyś się spotkamy, jeśli jest nam to dane. Lub nie spotkamy. Tak też się zdarza. Teraz miałam przed sobą wielki nieznany świat, który czekał, bym go odkryła. Z pozoru wszystkie wioski były takie same, a jednak... Coś je odróżniało, chociaż nie umiałam stwierdzić co.
          Z jakiegoś jednak powodu lubiłam ten świat. Może, dlatego, że zostałam w nim dość ciepło przyjęta. Zaakceptowana, mimo, że byłam obcym, niepasującym tutaj elementem. Dla nikogo nie miało to znaczenia. Po prostu żyłam. Oczywiście ten świat miał ten swoje minusy, o których przypominał w dość brutalny sposób, ale jak na razie miałam szczęście, wydostając się z niebezpiecznych sytuacji bez szwanku.
          I chwilę później byłam świadkiem jednej z tychże właśnie sytuacji. Brutalnych, w których wybrać trzeba było pomiędzy sercem, a rozumiem. Tak to przynajmniej widziałam, bo kto normalny porywa się na przeciwnika większego i silniejszego od siebie. To stanowczo nie byłoby rozsądne, a jednak serce aż się rwało, na widok dziewczyny mojego pokroju, a przynajmniej postury, którą właśnie zaczepiał jakiś oprych.
          Nieznajoma, tak przynajmniej sądziłam, chociaż ciężko było stwierdzić przez ten płaszcz i kaptur na głowie, wyraźnie miała kłopoty. Tęgi facet, typowy, bezmózgi mięśniak chwycił ją za ramię. Coś do niej mówił, ale z tej odległości jeszcze nie słyszałam. Zresztą, nawet wolałam nie wiedzieć. Ustaliliśmy już przecież, że czasem lepiej jest nie wiedzieć. Lepiej też nie widzieć, ale było już za późno.
          Miałam dwie opcje: odejść po cichu, wykorzystując fakt, że oprych mnie jeszcze nie zauważył i zwyczajnie uciec, gdzie pieprz rośnie, co stanowczo było rozsądniejsze lub też zgrywać bohaterkę i pomóc ofierze, z grubsza zastępując ją, bo cóż innego mogłam właściwie uczynić. I tu wracamy do pytania, kto normalny porywa się na przeciwnika większego i silniejszego od siebie? Otóż ja.
          Wykorzystałam element zaskoczenia, wskoczyłam facetowi na plecy, przystawiając mu do gardła sztylet, który miałam od Reynalda.
  – Puść ją albo poderżnę ci gardło – wrzasnęłam mu do ucha, chyba łudząc się, że go ogłuszę. Fakt, element zaskoczenia zadziałał, bo dziewczyna zdołała uwolnić się z uścisku. Cała reszta planu, o ile jakiś miałam, spaliła na panewce. Mężczyzna niespecjalnie przejął się moim sztyletem i bezceremonialnie zrzucił mnie z pleców. Ale byłyśmy wolne. – Wiejemy! – krzyknęłam, ciągnąć za sobą nieznajomą.
          Za daleko jednak nie zdołałyśmy uciec, bo mężczyzna był większy, ale też i szybszy. Łapałam się każdego pomysłu, jak tonący brzytwy. Zebrałam z ziemi kilka kamieni i zaczęłam rzucać nimi w oprycha. O ile zadziałałoby to może na bezpańskie psa, o tyle tego gościa jedynie rozsierdziło, co wywnioskować można było łatwo z jego wyrazu twarzy. To jest... O ile to można nazwać twarzą. Z grubsza myślałam, że już po mnie i tak pewnie by było, gdyby ktoś bohatersko nie wskoczył między nas, blokując cios.
          Zamarłam.

2 komentarze:

  1. Rey?
    Tak, zaczęłam komentarz od końca. Cała Laur, zawsze po swojemu, ale mniejsza z tym.
    Każde z nich poszło swoją drogą. Nigmet wykazała się jakąś tam odwagą, nie chce trzymać się kurczowo przypadkowo spotkanego człowieka i narzucać mu, aby jej pomógł, choć sama wiele nie może zrobić. Mimo to nie potrafię jej za to zganić. Jakoś sobie radzi, przywykła już trochę do tego świata, choć na razie to wszystko to błąkanie się po nowym świecie. A może czas wziąć się poważnie za szukanie czarownicy?
    Ciekawa jestem, jak skończy się starcie i kim jest ta tajemnicza dziewczyna. Coś czuję, że przyniesie kłopoty.
    Pozdrawiam
    Laurie

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział, widziałam już wcześniej, że go dodałaś, ale dopiero dzisiaj znalazłam czas żeby go przeczytać. Trochę mnie zmartwiło, jej rozstanie z Reyem. Czy sobie poradzi? Jeśli nie znajdzie kolejnego towarzysza/towarzyszki, to może być z tym ciężko. W ogóle zdałam sobie sprawę, że w sumie jest to już 8 rozdział, a Nigmet za bardzo nie przybliżyła się do czarownicy, lub legendy (w której wydaje mi się, że ona ma wziąć udział). Nie narzekam, tylko się zastanawiam, ot co.
    Bardzo ciekawe wtrącenie wątku innej postaci i powiązanie jej z główną bohaterką. Plus tajemnicza postać, która wybawia ich z opałów? No ciekawe ciekawe, :3
    Niecierpliwie czekam na kolejny rozdział!
    Pozdrawiam, KatieKate

    http://jestesmydziecmiziemi.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń