– A gdzie teraz idziemy? – spytałam, jakby nigdy nic. – Wciąż nie
zdradziłeś mi naszego kolejnego celu.
– Nie? – zdziwił się Reynald.
– Nie.
– Sam nie byłem do końca pewny – wyjaśnił. – Idziemy do najbliższego
portu, gdzie przeprawimy się przez rzekę, a stamtąd udamy się nieco na
południe. Mieszka tam mój znajomy. Żyje... – dodał po chwili. – I ma się
dobrze. Chociaż w tych czasach nic nie jest pewne. Widziałem się z nim jakiś
czas temu. Zapraszał mnie do siebie. Tam odpoczniemy porządnie przez kilka dni.
– Odpoczniemy? – spytałam zaskoczona. – Myślałam...
– Tak?
– Nie, nic. Gadam do siebie – mruknęłam.
– To dobry człowiek. Przyjmie nas i ugości. Można mu zaufać. Na pewno go
polubisz... – zapewniał mnie Reynald, ale miałam wrażenie, że za tym kryje się
coś jeszcze i nie podobało mi się to spostrzeżenie.
Po tym jak Reynald opowiedział o
Vichtorze i o swojej przeszłości, więcej nie wracaliśmy do tematu. Rey starał
się dalej uśmiechać i zachowywać, jakby nic się nie stało. Oczywiście nie było
to prawdą. Wiedziałam, że wieść o śmierci przyjaciela była dla niego silnym
ciosem. Lecz nie, dlatego zachowywał się dziwnie. Był rozkojarzony, jakby
ciągle się o coś martwił. Jakby walczył sam ze sobą, nie mogąc się na coś
zdecydować. Tak właśnie wyglądał.
I to ten stan maskował uśmiechem.
Radosnym, czarującym uśmiechem. Ukrywał za nim swoje myśli. Ale to było za
mało, by mnie oszukać. Wiedziałam, że nad czymś się zastanawia. Rozważał coś
bardzo poważnie i najwyraźniej podjął już decyzję, skoro wreszcie wyjawił mi
kolejny cel podróży. Chociaż nie chciał się przyznać, ja wiedziałam.
Zamierzał mnie tam zostawić. Musiał
się bardzo wahać ze względu na to, że obiecał mi pomóc z powrotem do domu.
Reynald był bardzo słowny, co do tego nie miałam wątpliwości. Dlatego długo nie
potrafił zrezygnować, gdy już dał mi swoje słowo. Dobry z niego człowiek, ale
sytuacja w królestwie bardzo go niepokoiła i o tym również wiedziałam od samego
początku. Był nieswój już od wizyty w mieście portowym. Wieść o śmierci
przyjaciela musiała przelać szalę goryczy. A jeśli nastąpił przewrót polityczny,
bardziej niż pewne było to, że Ejvald jest w stolicy i że właśnie tam uda się
Rey, gdy już zostawi mnie pod opieką znajomego.
Nawet w takiej sytuacji nie umiał się
nie martwić o innych. Przecież w każdej chwili mógł mnie zostawić. Nie miał
obowiązku mnie chronić czy pilnować. A jednak czuł się za mnie chyba
odpowiedzialny. Do tego stopnia, że gotów był sobie zadać wiele trudu, by
dostarczyć mnie w jakieś bezpieczne miejsce, zanim odejdzie. Ale nie tylko on
coś sobie postanowił. Byłam Reynaldowi bardzo wdzięczna za wszystko, co
dotychczas dla mnie zrobił. Nie mogłam mu nijak pomóc. Mało wiedziałam o tym
świecie. Nie mogłam nawet iść z nim do stolicy. Było tam zapewne niebezpiecznie
i z tego właśnie powodu nie chciał mnie zabrać ze sobą. Tylko bym zawadzała.
Jedyne, co mogłam zrobić to ułatwić
mu sprawę. Pozwolić odejść. Czyli musiałam odejść sama, zanim on mnie zostawi.
Tak było najlepiej. W ten sposób mógł tam ruszyć bez poczucia winy.
Przynajmniej tyle mogłam dla niego zrobić, skoro nie więcej. Zacisnęłam dłonie
w pięści, wzięłam głęboki oddech i zatrzymałam się. Reynald spojrzał na mnie
pytająco, gdy wpatrywałam się w niego w milczeniu.
– Rey – odezwałam się wreszcie. – Może to dość nagle, ale chyba pora się
pożegnać.
– Nigmet, o czym ty mówisz?
– Pora się rozejść. Każde z nas musi pójść w swoją stronę. Zbyt długo
już pozwalałam sobie, żebyś mi pomagał. Niestety nie jestem w stanie ci się na
razie odpłacić. Mam jednak nadzieję, że pewnego dnia odwdzięczę ci się za
wszystko, co dla mnie zrobiłeś.
– Nigmet nie wygłupiaj się proszę – zaśmiał się Reynald, ale bardzo
szybko spoważniał.
– Nie. Mówię całkiem poważnie. Pora się pożegnać – stwierdziłam i nawet
powieka mi nie drgnęła.
– Zorientowałaś się? – spytał Reynald, jakby lekko zawstydzony, a ja
skinęłam głową. – Przepraszam.
– Nie masz, za co przepraszać.
– Obiecałem ci pomóc, a tymczasem...
– Rey – warknęłam. – Nigdy nie miałeś obowiązku mi pomagać. I tak
zrobiłeś, już, aż nad to, za co jestem ci bardzo wdzięczna, bo gdyby nie ty
pewnie zdążyłabym już wiele razy zginąć – przyznałam z niezadowoleniem. – Ale
teraz jest inaczej. Oswoiłam się już z tym światem. Poradzę sobie.
– Pozwól przynajmniej...
– Nie, Rey. Daj spokój. To ja odchodzę. To moja własna decyzja. Ruszam w
swoją stronę, sama, więc ty teraz możesz iść tam, gdzie ty chcesz. Dam sobie
radę.
– Jesteś pewna? – spytał Reynald.
– Jestem pewna. Dam sobie radę – powtórzyłam z determinacją w głosie.
– Wolałbym jednak, żebyśmy udali się do mojego przyjaciela. Tam będziesz
bezpieczna – nalegał Reynald.
– Rey, do cholery – zdenerwowałam się. – Przestań. Jeśli mówię, że sobie
poradzę, to sobie poradzę. Idź i zrób to, co musisz. Obiecaj mi tylko jedno.
– Cokolwiek sobie życzysz.
– Obiecaj mi, że nie dasz się tam zabić – wyszeptałam, a on pogładził
mnie po głowie.
– Daje ci słowo, że gdy wszystko załatwię, spotkamy się ponownie.
– Niech będzie – zgodziłam się. – W takim razie i ja do tego czasu nie
zginę.
Reynald pogładził mnie po głowie raz
jeszcze i uśmiechnął się przepraszająco. A ja... Ja robiłam dobrą minę do złej
gry. Wyszczerzyłam radośnie zęby i poklepałam go po ramieniu, dając do
zrozumienia, że wszystko będzie dobrze. Wtedy jeszcze, nawet sama, w to
wierzyłam. Odprowadził mnie już tylko do niewielkiej przystani, gdzie poprosił
jednego z miejscowych, by ten dostarczył mnie bezpiecznie na drugą stronę
rozlewiska. To był ostatni raz jak widziałam Reynalda.
Siedziałam w łódce, patrząc jak Rey
znika w oddali. Poczułam dziwny smutek. Trochę już czasu razem spędziliśmy.
Nigdy nie lubiłam pożegnań, więc i to było dla mnie dość przykre. Zamknęłam na
chwilę oczy, próbując o tym zapomnieć. Pogoda była przepiękna. Słońce przygrzewało
mocno, a lekki przyjemny wiatr otulał moją twarz. Cichy plusk wody w połączeniu
ze śpiewem ptaków zdawał się tworzyć jakąś niepowtarzalną melodię. Wstawiłam
rękę poza łódkę i delikatnie musnęłam palcami taflę wody. Gdzieś w oddali coś
chlupnęło i w słońcu błysnął srebrzysty ogon jakiejś ryby, a ja uśmiechnęłam
się mimowolnie. Ten świat był naprawdę cudowny.
Tutaj czułam się jakoś lepiej. Byłam
wolna, niczym nieograniczona. Niczym, poza swoim sposobem myślenia. Tylko ja
sama mogłam stanowić dla siebie przeszkodę. Chociaż z drugiej strony ten piękny
świat był również bardzo okrutny, o czym również miałam okazję się już
przekonać. Tylko, jaki świat nie jest na swój sposób okrutny?
Dotarliśmy na drugi brzeg rzeki.
Rybak pomógł mi wysiąść z łódki. Stałam na pomoście i spojrzałam w stronę, z
której przybyłam. Reynalda już dawno nie było widać. Dotarło do mnie, że nikłe
są szanse na nasze ponownie spotkanie. Prawdopodobnie nigdy więcej go już nie
zobaczę. Ta myśl była bardzo bolesna. Zdążyłam go polubić przez ten spędzony
razem czas. Ale to przeminęło. Nasze ścieżki się rozeszły i zostałam sama.
To była kolejna rzecz, która mocno
mnie przygięła. Z początku nie zdawałam sobie z tego sprawy. Sądziłam, że sama
dam sobie radę. W rzeczywistości jednak nie miałam zielonego pojęcia, co ze
sobą zrobić, gdzie się udać. Jak miałam przeżyć kolejny dzień, nie mając
żadnego celu. Tak żyłam przynajmniej dla kolejnego dnia, kolejnej odwiedzonej z
Reynaldem wioski. A teraz?
Poczułam się dziwnie samotna i
bezradna. Stałam na środku pomostu, zupełnie zdezorientowana. Łzy napłynęły mi
do oczu, ale szybko je otarłam. Nie mogłam płakać. Nie w miejscu, gdzie wszyscy
mogli mnie zobaczyć.
Mimowolnie ruszyłam do przodu, prąc
przed siebie. Byleby nie stać jak kołek. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to
znaleźć jakieś lokum. Przynajmniej na jedną noc, dopóki nie wymyślę, chociaż
wstępnego planu działania. Dopóki nie zaszyję się gdzieś, gdzie będzie cicho i
spokojnie, a ja, chociaż na chwilę będę mogła zapomnieć o tym, że jestem sama
gdzieś w obcym miejscu.
Nocleg się znalazł. W tym świecie
nigdy nie było z tym problemu. Chociaż tym razem nie w karczmie. Pokój wynajęła
mi jakaś starsza, samotna pani, która zauważyła, że ewidentnie błądzę, nie
znając tej wioski. Za pięć srebrnych monet zgodziła się przyjąć mnie u siebie,
nakarmiła, poczęstowała ciasteczkami domowej roboty i usadziła przy kubku
gorącej herbaty z miodem.
To ciekawe, bo z początku zamierzałam
zamknąć się w pokoju i płakać. Płakać tak długo, aż zasnę, a następnego dnia
spróbować żyć dalej. Ale jak tu płakać, gdy ktoś jest obok. Zaś starsza pani
odmówiła zostawienia mnie samej, twierdząc, że ona również potrzebuje
towarzystwa, bo, na co dzień nie rozmawia z nikim poza jedną sąsiadką.
Kobieta była bardzo miła i serdeczna,
faktycznie, jak się rozgadała, nie było ucieczki. Opowiadała o swojej córce,
która wyszła za mąż i wyjechała do miasta na drugim końcu królestwa, o swoim
zmarłym mężu, o niespełnionych marzeniach, o wiosce. Z grubsza, o wielu
rzeczach. Także o takich, o których nie miałam pojęcia i nawet zbytnio nie
rozumiałam.
Te opowieści jednak na swój sposób
nakreśliły mi nieco specyfikę życia w tym świecie. Życia prostych ludzi, którzy
walczą o przetrwanie każdego dnia. Takich, którzy mają swoje marzenia, plany,
obawy, nadzieje i swoje historie. Rozmaite wspomnienia i wciąż muszą się zmagać
z rzeczywistością.
Czułam dziwną nostalgię, chociaż nie
wiedziałam czemu. Nie, pojęcie nostalgii nie do końca tu pasowało. Raczej...
Nawiedziły mnie swego rodzaju refleksje, bliżej nieokreślone. Odciągnęły moje
myśli, chociaż na chwilę, od tego, co się dziś zdarzyło. Nawet w samotności nie
byłam sama. Zabawne.
Dopiero pod wieczór, po entej z kolei
herbacie, starsza pani puściła mnie do pokoju, mówiąc:
– Cieszę się, żem mogła z kimś pogawędzić. Dawno się żem tak dobrze nie
bawiła. Dziękuję.
– To ja dziękuję – odparłam. – Miło było posiedzieć w pani towarzystwie
i posłuchać tych wszystkich historii.
– Niech zapomni o strapieniach. Jutro tyż jest dzień – jej ostatnie
słowa były niespodziewane. – Dobranoc. Karaluchy pod poduchy.
– Podziękuję... Za te karaluchy w sensie – mruknęłam. – Dobranoc.
Czmychnęłam do pokoju i usiadłam na łóżku.
Czułam się znacznie lepiej, niż wcześniej, ale i tak było mi smutno. Teraz
jednak nie z powodu samotności, a tego, że żal mi było rozstania z Reynaldem.
Nic jednak nie mogłam poradzić. Ale nie miałam już nawet siły płakać. Wykąpałam
się i poszłam spać. Jednak nie mogłam zasnąć. Usiadłam na parapecie, patrząc
przez okno na gwiazdy. Wyglądały tak samo, jak podczas naszej podróży z Qian, a
jednak teraz oglądaliśmy je osobno.
Za nią też tęskniłam oraz za Shanon,
choć obie tak krótko znałam. Nawet z Reyem nie spędziłam aż tak dużo czasu.
Niedużo? Dużo... Właściwie straciłam rachubę. Podejrzewałam jednak, że jest już
blisko ogłoszenia wyników egzaminów licealnych, więc wątpliwym było, iż zdążę
na czas wrócić do domu i złożyć podanie na studia. W sumie, wątpliwym było
także, że kiedykolwiek uda mi się wrócić, więc, co za różnica...
Rano obudziło mnie pukanie do drzwi.
Przeciągnęłam się leniwie i otworzyłam oczy. Już chciałam powiedzieć
Reynaldowi, żeby się nie wygłupiał i wszedł do środka, ale wtedy uzmysłowiłam
sobie, że poprzedniego dnia nasze drogi się rozeszły. Westchnęłam cicho.
– Tak? – odezwałam się.
– Śniadanie żem przyniosła.
– Nie musiała pani, sama bym przyszła. Proszę, niech pani wejdzie –
dodałam, pospiesznie otwierając drzwi. – Bardzo dziękuję.
– Wyglądała żeś na smutną, trzymaj. Syte śniadanie dobrze ci zrobi.
– Bardzo pani dziękuję.
– Niech się nie przejmuje. Kocha to wróci.
– Słucham? – zdziwiłam się na słowa kobiety.
– Jak kocha to wróci – powtórzyła.
– Nie, nie... Nic z tych rzeczy. Po prostu musiałam rozstać się z kimś,
kogo uznałam już za przyjaciela.
– Pożegnania zawsze są smutne.
– Tak, to prawda.
– Wczoraj żeś mówiła, że roboty szuka. A żem znalazła coś w sam raz –
oznajmiła kobieta.
– Naprawdę? Co takiego?
– Ino do pomocy na targowisko.
I faktycznie. Podobno córka
właścicielki, która zawsze im pomagała, rozchorowała się i szukali kogoś do pomocy.
Wzięli mnie bez szemrania. Moim zadaniem było podawać i uzupełniać towar,
którym w tym przypadku były warzywa i owoce. Miałam także przyciągać klientów,
nawołując i rzucając zrozumiałe dla tamtejszych hasła reklamowe. Czyli drzeć
się "świeże owoce i warzywa" i to było raczej wystarczająco dużo.
Gdzie, zatem, był problem? Miałam
przyciągać uwagę, co kłóciło się z moim dotychczasowym życiem. Zazwyczaj
robiłam raczej wszystko, by przyciągać jak najmniej uwagi. Schodziłam ludziom z
drogi i ukrywałam się, jakbym nie miała prawa żyć. Najlepiej byłoby nie
zajmować w ogóle miejsca, niczego nie chcieć, nie oddychać. Nie żyć. I
podejrzewam, że faktycznie nigdy nie żyłam, bo tego życiem nie było można
nazwać. Ja wegetowałam.
Tutaj jednak postanowiłam dać z siebie
wszystko. Na początku szło mi opornie, lecz z czasem udało mi się przełamać.
Obserwowałam ludzi, którzy całymi dniami tak jak ja nawoływali i przyciągali
klientów, zagadywali ich i uśmiechali się do przechodniów. Nikt na nich krzywo
nie patrzył, no bo i dlaczego? Toteż postanowiłam spróbować.
Trochę to trwało, lecz gdy przestałam
czuć się nie pewnie, a na mojej twarzy na stałe zagościł uśmiech, pojawili się
też klienci. W efekcie moja pracodawczyni była bardzo zadowolona z wyniku i
nawet zwiększyła początkowo ustaloną pensje. Dostałam aż dwie złote monety i
byłam z siebie naprawdę dumna. Szkoda, że nie mogłam się pochwalić Reynaldowi.
To dawało mi już jakiś punkt
zaczepienia. Postanowiłam ruszyć dalej na poszukiwanie Jaelle. Pożegnałam się
ze starszą panią, która tak troskliwie się mną zajęła i następnego dnia z
samego rana ruszyłam w dalszą drogę. Jakoś nie umiałam sobie wyobrazić, że
zostanę gdzieś na dłużej. Bynajmniej dopóki poznam ten świat, był tak ogromny,
niezmierzony i niezbadany, więc chciałam go odkryć. Chciałam dokończyć podróż,
którą zaczęłam u boku Reynalda.
***
Upał, z nieba lał się
żar. Młoda kobieta ubrana w ciemny płaszcz z kapturem narzuconym na głowę
maszerowała na wschód. Było jej gorąco. Tak strasznie gorąco, ale nie mogła
zdjąć kaptura. Tylko dzięki niemu pozostawała anonimowa. Szara, zwykła, taka
jak wszyscy. No prawie, bo w przeciwieństwie do reszty cywilizacji ona czuła,
że gotuje się od środka.
Wiedziała jednak, czym grozi pokazanie swojej
twarzy, więc z godnością znosiła upały. Zresztą i tak przyzwyczajona była do
męczenia się w niewygodnych ubraniach. Coś takiego nie stanowiło dla niej
problemu, ani nawet żadnego rodzaju wyzwania. Powinność, kolejna z wielu w jej
życiu. Należało zachować twarz i nie okazywać niezadowolenia.
Jej zwyczajnie nie było wolno
marudzić. Do tego też już przywykła. Była z siebie dumna, bo opanowała tą
sztukę do perfekcji bardzo szybko, dzięki czemu chwalono ją za nienaganną
postawę i doskonałe maniery. A każda pochwała była dla niej powodem do dumy.
Chociaż także obowiązkiem. No, bo przecież nie wolno jej było powodować
kłopotów.
Gdyby się jednak zastanowiła, nie
mogła przyznać, że nie była problematyczna. Jednak wszelkie jej wybryki
tolerowano. Ludzie nie mieli wyboru. Podejrzewała jednak, że nie w tym rzecz.
Jej zachowanie tolerowano, dlatego, że w zasadzie była dość lubiana. Była
otwarta na otoczenie. Zawsze marzyła o tym, by wyrwać się ze swojego małego
świata, który chociaż zdawał się przyjazny, był nudny.I wreszcie miała okazję,
by wyruszyć w świat. Sama, zupełnie sama. Bez opieki, czy nadzoru. Normalnie
pewnie by się z tego cieszyła, ale nie w takich okolicznościach. Nie było jej
ani trochę do śmiechu, chociaż dzięki wielu dniom samotnej wędrówki zdążyła się
już pogodzić ze stanem rzeczy i otrząsnąć po tragedii.
Usłyszała za samą hałas. Podkowy
miarowo stukały o kamienie na ścieżce. Odwróciła się w tamtą stronę i zobaczyła
chłopa, jadącego powozem zaprzęgniętym w dwa piękne, brązowe konie. Na powozie
znajdowały się snopki siana. Najpewniej pozostałości zeszłorocznych żniw, bo w
tym roku zboża były jeszcze zielone. Chociaż nie uważała się za znawczynię w
tej dziedzinie.
– Zabrać gdzieś panienkę? – usłyszała wesołe pytanie i uśmiechnęła się,
nie do końca pewna, czy rozmówca dostrzegł ten gest. – Na wschód?
– Tak, na wschód – odpowiedziała.
– Przed lasem zawijam na północ, bo ja żem spod stolicy, ale kawałek
zabrać mogę. Niech siada tam z tyłu na powozie.
– Dziękuję – mruknęła i ukłoniwszy się lekko, wypełniła polecenie. To
była dobra okazja, by nieco odpocząć, nie tracąc przy tym czasu i narażając się
na niebezpieczeństwa w postaci pościgu.
***
Maszerowałam polną drogą. Po lewej
pole, po prawej pole. Zboża wciąż były zielone, chociaż zdarzały się też i
złociste kłosy. Ciepło, bardzo ciepło, ale dzięki ubraniom od Shanon nie było
mi to straszne. Miałam ze sobą zapas jedzenia i co ważniejsze – wody. Szłam i
szłam, ale wiedziałam, że do kolejnej wioski dam radę dotrzeć przed zmrokiem.
Było dobrze. Jak na to, że byłam
sama w obcym świecie, było zaskakująco dobrze. Może to pogoda, świeże powietrze
i ten wiejski klimat? Nie wiedziałam, ale wszystko razem działało naprawdę
kojąco. Dużą pomocą była tamta starsza pani, która otoczyła mnie opieką po
pożegnaniu z Reynaldem.
Wiedziałam, że świat się nie
skończył. Życie toczyło się dalej, a ewentualnie kiedyś się spotkamy, jeśli
jest nam to dane. Lub nie spotkamy. Tak też się zdarza. Teraz miałam przed sobą
wielki nieznany świat, który czekał, bym go odkryła. Z pozoru wszystkie wioski
były takie same, a jednak... Coś je odróżniało, chociaż nie umiałam stwierdzić
co.
Z jakiegoś jednak powodu lubiłam ten
świat. Może, dlatego, że zostałam w nim dość ciepło przyjęta. Zaakceptowana,
mimo, że byłam obcym, niepasującym tutaj elementem. Dla nikogo nie miało to
znaczenia. Po prostu żyłam. Oczywiście ten świat miał ten swoje minusy, o
których przypominał w dość brutalny sposób, ale jak na razie miałam szczęście,
wydostając się z niebezpiecznych sytuacji bez szwanku.
I chwilę później byłam świadkiem
jednej z tychże właśnie sytuacji. Brutalnych, w których wybrać trzeba było
pomiędzy sercem, a rozumiem. Tak to przynajmniej widziałam, bo kto normalny
porywa się na przeciwnika większego i silniejszego od siebie. To stanowczo nie
byłoby rozsądne, a jednak serce aż się rwało, na widok dziewczyny mojego
pokroju, a przynajmniej postury, którą właśnie zaczepiał jakiś oprych.
Nieznajoma, tak przynajmniej
sądziłam, chociaż ciężko było stwierdzić przez ten płaszcz i kaptur na głowie,
wyraźnie miała kłopoty. Tęgi facet, typowy, bezmózgi mięśniak chwycił ją za
ramię. Coś do niej mówił, ale z tej odległości jeszcze nie słyszałam. Zresztą,
nawet wolałam nie wiedzieć. Ustaliliśmy już przecież, że czasem lepiej jest nie
wiedzieć. Lepiej też nie widzieć, ale było już za późno.
Miałam dwie opcje: odejść po cichu,
wykorzystując fakt, że oprych mnie jeszcze nie zauważył i zwyczajnie uciec,
gdzie pieprz rośnie, co stanowczo było rozsądniejsze lub też zgrywać bohaterkę
i pomóc ofierze, z grubsza zastępując ją, bo cóż innego mogłam właściwie
uczynić. I tu wracamy do pytania, kto normalny porywa się na przeciwnika większego
i silniejszego od siebie? Otóż ja.
Wykorzystałam element zaskoczenia,
wskoczyłam facetowi na plecy, przystawiając mu do gardła sztylet, który miałam
od Reynalda.
– Puść ją albo poderżnę ci gardło – wrzasnęłam mu do ucha, chyba łudząc
się, że go ogłuszę. Fakt, element zaskoczenia zadziałał, bo dziewczyna zdołała
uwolnić się z uścisku. Cała reszta planu, o ile jakiś miałam, spaliła na
panewce. Mężczyzna niespecjalnie przejął się moim sztyletem i bezceremonialnie
zrzucił mnie z pleców. Ale byłyśmy wolne. – Wiejemy! – krzyknęłam, ciągnąć za
sobą nieznajomą.
Za daleko jednak nie zdołałyśmy
uciec, bo mężczyzna był większy, ale też i szybszy. Łapałam się każdego
pomysłu, jak tonący brzytwy. Zebrałam z ziemi kilka kamieni i zaczęłam rzucać
nimi w oprycha. O ile zadziałałoby to może na bezpańskie psa, o tyle tego
gościa jedynie rozsierdziło, co wywnioskować można było łatwo z jego wyrazu
twarzy. To jest... O ile to można nazwać twarzą. Z grubsza myślałam, że już po
mnie i tak pewnie by było, gdyby ktoś bohatersko nie wskoczył między nas,
blokując cios.
Zamarłam.
Rey?
OdpowiedzUsuńTak, zaczęłam komentarz od końca. Cała Laur, zawsze po swojemu, ale mniejsza z tym.
Każde z nich poszło swoją drogą. Nigmet wykazała się jakąś tam odwagą, nie chce trzymać się kurczowo przypadkowo spotkanego człowieka i narzucać mu, aby jej pomógł, choć sama wiele nie może zrobić. Mimo to nie potrafię jej za to zganić. Jakoś sobie radzi, przywykła już trochę do tego świata, choć na razie to wszystko to błąkanie się po nowym świecie. A może czas wziąć się poważnie za szukanie czarownicy?
Ciekawa jestem, jak skończy się starcie i kim jest ta tajemnicza dziewczyna. Coś czuję, że przyniesie kłopoty.
Pozdrawiam
Laurie
Świetny rozdział, widziałam już wcześniej, że go dodałaś, ale dopiero dzisiaj znalazłam czas żeby go przeczytać. Trochę mnie zmartwiło, jej rozstanie z Reyem. Czy sobie poradzi? Jeśli nie znajdzie kolejnego towarzysza/towarzyszki, to może być z tym ciężko. W ogóle zdałam sobie sprawę, że w sumie jest to już 8 rozdział, a Nigmet za bardzo nie przybliżyła się do czarownicy, lub legendy (w której wydaje mi się, że ona ma wziąć udział). Nie narzekam, tylko się zastanawiam, ot co.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawe wtrącenie wątku innej postaci i powiązanie jej z główną bohaterką. Plus tajemnicza postać, która wybawia ich z opałów? No ciekawe ciekawe, :3
Niecierpliwie czekam na kolejny rozdział!
Pozdrawiam, KatieKate
http://jestesmydziecmiziemi.blogspot.com/