—
Ruszamy? — zapytałam z uśmiechem, gdy siedzieliśmy już w powozie. — Mamy zadanie
do wykonania — dodałam, machając Callanowi przed nosem kopertą z zaproszeniem
od króla Flosterry.
—
Jesteś pewna?
—
Nie słyszałeś, co mówiła Viv?
—
Nie o tym mówię — westchnął Callan. — Wiesz, że musimy sobie ufać podczas tej
podróży.
—
Wiem. No, co ty teraz?
—
Nigmet, ja mówię poważnie. Nie możemy chować do siebie urazy, bo coś może pójść
nie tak.
—
Wiem.
—
Nigmet.
—Tak
mam do cholery na imię, czy ja mówię nie wyraźnie? — ofuknęłam go i zmarszczyłam
brwi. — Wiem, do czego pijesz, więc pozwól, że coś ci wyjaśnię. Masz rację,
byłam zła na ciebie przez jakiś czas, ale już mi przeszło. Zrozumiałam, że
miałeś rację. Nic do ciebie nie czułam, byłam po prostu trochę podpita po balu
i coś sobie uroiłam. Teraz mam jednak stuprocentową pewność, że to była pomyłka
i jestem ci wdzięczna, że otworzyłeś mi oczy. Ba, powiem więcej... Niezależnie
od sytuacji, nie straciłam do ciebie zaufania. Powierzam życie w twoje ręce, bo
jesteś moim przyjacielem i wiem, że mogę na ciebie liczyć.
—
No i świetnie.
—
Poza tym Viviane nie bez powodu wysłała nas razem. Wiedziała, co robi, wiedziała,
że najlepiej pracujemy razem, zwłaszcza jeśli chodzi o takie zadania jak to.
Więc ogarnij się i ruszamy.
Daliśmy
woźnicy znać, że możemy już jechać. Konie zarżały niecierpliwie i po chwili
wyjechaliśmy z zamkowego dziedzińca. Rzuciłam w tamtą stronę ostatnie, tęskne
spojrzenie, a potem już obserwowałam tylko obraz miasta, który szybko ustąpił
miejsca polom i lasom.
Dziwnie
się czułam na myśl o tej podróży. Nie wiedziałam, czy to dlatego, że Callan
siedział naprzeciwko mnie, mimo tego wszystkiego, co się ostatnio wydarzyło,
czy dlatego, że jechałam do obcego królestwa. A może powód w ogóle był zupełnie
inny. Sama nie potrafiłam się połapać.
—
Boisz się?
—
Czego? — zdziwiłam się.
—
Nie wiem, ty mi powiedz. Boisz się tej podróży?
—
Niespecjalnie — skwitowałam, wzruszywszy ramionami. — Bo niby, czego mam się
bać? Po prostu martwię się o Viviane.
—
Nie jest sama. Da sobie radę.
—
Tak, ale wyraźnie czuła się w obowiązku znaleźć sprawcę… Boję się, że wpakuje
się w kłopoty.
—
Da sobie radę — powtórzył Callan. — Martw się o siebie.
—
Sugerujesz, że jesteś zagrożeniem?
—
Sugeruję, że powinnaś o siebie bardziej zadbać. Mogłaś wtedy zginąć.
—
Ale żyję — odparłam chłodno.
—
Nie możesz tak łatwo ufać ludziom. Nigdy nie wiesz, kto z twojego otoczenia
okaże się być zdrajcą — padło i spojrzałam na niego zaskoczona. — To mógł być
każdy.
—
W przeciwieństwie do ciebie nie zamierzam przeżyć całego życia w przeczuciu, że
każdy jest moim wrogiem.
—
Wcale tak nie uważam.
—
Ale tak się zachowujesz.
—
Dlaczego rozmowa nagle zeszła na mój temat? — westchnął Callan, a ja wzruszyłam
ramionami. — Pytałem tylko, czy boisz się tej podróży.
—
Nie boję się tej podróży — warknęłam rozeźlona. — Dlaczego wszyscy ciągle
próbują mi wmówić, że powinnam się czegoś bać? Wiesz, kiedy się bałam? Na samym
początku, gdy trafiłam do obcego świata. I nigdy nie zapomniałam, skąd tak
naprawdę pochodzę. Ale nie wiem, czy wam się wszystkim, do cholery, wydaje, że
mój świat to był taki wspaniały i bezpieczny? Był inny. To na pewno. Ale
nauczyłam się tu żyć. Nie widzę też potrzeby, by ciągle się bać.
—
Teraz to także twój świat. Wiesz o nim więcej, niż niejeden jego mieszkaniec.
Znasz historię, legendy i religię tego świata. To twój świat.
—
Zabawne, że słyszę to akurat od ciebie. To ty miałeś największy problem z tym,
że tu zostałam i nie wróciłam do domu.
—
Bo się martwię o ciebie! — niemal wykrzyczał mi to w twarz, a ja spojrzałam na
niego zaskoczona. Po raz kolejny w bardzo krótkim czasie. — Bo wydawało mi się,
że chcesz wrócić do domu i tak po prostu z tego zrezygnowałaś.
—
Widocznie wcale tak bardzo nie chciałam wracać. Nic o mnie nie wiesz.
—
Masz rację, bo nigdy o sobie nie mówisz. Nigdy nie opowiedziałaś nam zbyt wiele
o swoim świecie, o tym jak wyglądało twoje życie.
—
Bo może nie chcę pamiętać — podsunęłam, nie odrywając wzroku od okna. — Bo może
nie ma tam nic wartego pamiętania…
—
Nigmet.
—
Mój świat był niezrozumiały dla mnie, choć tam żyłam. Opowiadanie wam o nim
byłoby bezsensu. Nie lubiłam swojego życia. Nie byłam nikim wyjątkowym. W ogóle
byłam nikim. Nic nie mogłam zrobić, ani zmienić. Tutaj przynajmniej coś mogę.
Mogę pomóc Viviane, mogę być waszą przyjaciółką, właśnie jedziemy na spotkanie
dyplomatyczne. Teraz rozumiesz?
—
Przepraszam… — powiedział cicho Callan.
—
Przynajmniej nie przepraszaj — ofuknęłam go. — I nie próbuj mi wmawiać, że się
czegoś ciągle boję, podczas, gdy ja pierwszy raz w życiu właśnie nie obawiam
się czegoś zrobić. Nie zastanawiam się bez sensu nad wszystkim, czy czasem coś
się komuś nie spodoba, czy może ktoś nie będzie miał mi za złe, że powiedziałam
to czy… — urwałam, gdy omal nie zaryłam głową o ścianę powozu, który zatrzymał
się nagle.
—
Bandyci! — rozległ się krzyk woźnicy.
Wymieniliśmy
z Callanem wymowne spojrzenia i wyskoczyliśmy z powozu. Torba nieznośnie
obijała się o moje biodro. Zupełnie zapomniałam ją zdjąć, gdy ruszyliśmy, ale
nie miałam czasu wyplątywać się z niej. Dobyłam swój miecz gotowa, by sprawdzić
rezultaty swojej nauki w prawdziwej walce.
Zbirów
było kilko i nie wyglądali zbyt przyjaźnie. Śmierdzieli na kilometr. Nosili
brudne ubrania i szczerzyli niebezpiecznie jeszcze bardziej brudne i pożółkłe
zęby. Przynajmniej ci, którzy je jeszcze mieli. Skrzywiłam się lekko na ten
widok. Już dawno nie miałam z tym styczności.
—
Stań z boku — rozkazał Callan, a ja rzuciłam mu powątpiewające spojrzenie.
Pierwszy
atak nadszedł z prawej i choć sprawiło mi to pewną trudność, dałam radę go
sparować. Od tamtej chwili potoczyło się już szybko. Reszta również rzuciła się
do ataku. Przerażone konie zarżały niespokojnie. Callan szybko powalił jednego
z mężczyzn potem drugiego, gdy ja odpierałam ataki pierwszego ze zbirów.
Widocznie
myślał, że pójdzie mu ze mną łatwiej, bo byłam kobietą, ale nie zamierzałam dać
tak szybko za wygraną. Chciałam utrzeć Callanowi nosa. Jednak gdy zbir chwycił
gołą dłonią mój miecz, zbladłam.
Instynktownie
pociągnęłam broń, cofając się i najwyraźniej była ona dużo ostrzejsza, niż na
to wyglądało. Mężczyzna ryknął z bólu, gdy z jego ręki trysnęła krew.
Najwyraźniej uszkodziłam go bardziej, niż mu się początkowo wydawało.
Wykorzystałam
element zaskoczenia i zaatakowałam, wbijając mu miecz pod żebra. Napotkałam
pewien opór, lecz gdy włożyłam w to trochę więcej siły, usłyszałam stęknięcie i
z ust mężczyzny popłynęła krew.
Nie
wiem czy na miejscu będzie stwierdzenie, że się tego nie spodziewałam. Zabici
ludzie, tak się składa, że raczej umierają. Nawet jeśli broń była niepozorna, a
cielsko mężczyzny spore, zadałam mu bardzo poważną ranę. Mimo to, oniemiała
patrzyłam, jak osuwa się na ziemię.
Nie
zawahałam się jednak, by wyciągnąć miecz. Strzepnęłam z niego krew tak, jak
czynią to ludzie na filmach i dłuższą chwilę wpatrywałam się w kałużę krwi,
która robiła się coraz większa, aż dotarła do moich stóp.
Cofnęłam
się wtedy jeszcze trochę i przeniosłam wzrok na oczy mężczyzny, które powoli
traciły blask. Czy było to dziwne? Ani trochę. Czy zmieniło to mój sposób
patrzenia na świat? Trudno było w mi tamtej chwili stwierdzić. Nigdy specjalnie
nie bałam się trupów i takich rzeczy. Miałam być lekarzem. Krew i rany… Coś
takiego mnie nie przerażało. Natomiast fakt, że kogoś zabiłam… Nie zrobił na
mnie żadnego wrażenia i raczej to mnie zmartwiło.
Nie
widziałam nic poza martwymi oczami. Tylko twarz zbira nagle zaczęła wydawać się
znajoma, aż w końcu ją rozpoznałam. Tak. On mógłby tam leżeć. Wtedy już w ogóle
bym się nie przejęła. Nie słyszałam nic, poza biciem własnego serca i szumem
krwi buzującej w żyłach. Nie czułam nic.
—
Nigmet? Nigmet! — Ktoś potrząsnął mną gwałtownie. — Nigmet, wszystko w
porządku?!
Callan
wyglądał na zmartwionego, a ja wzruszyłam ramionami.
—
A jak ma być? Już po wszystkim.
—
Tak. Po wszystkim — powiedział spokojnie, biorąc mnie w ramiona.
—
Nic mi nie jest — oznajmiłam beznamiętnie. Spróbowałam go odepchnąć. — Mógłbyś
mnie puścić z łaski swojej?
—
Na pewno nic ci nie jest? — zapytał, odsuwając się, ale jedynie na długość rąk
i przyjrzał mi się uważnie. — Nigmet, mów szczerze.
—
Tak na pew…. Callan uważaj! — krzyknęłam, dostrzegając postać zakradającą się
za jego plecami.
Callan
spojrzał w tamtą stronę, ale było za późno. Oberwał czymś ciężkim w głowę i
zatoczył się. Wyciągnęłam swój miecz, chcąc sparować nadchodzący atak, ale
stanął pomiędzy mną, a napastnikiem, nie pozwalając mi włączyć się do walki.
De
facto z ostatnim zbirem uporał się szybko i z niezadowoloną miną rozmasował
guza na potylicy. Po chwili skrzywił się jeszcze bardziej i zmarszczył brwi.
Przestraszona doskoczyłam do niego, sądząc, że coś mu jest, ale on rozejrzał
się wokół i zapytał:
—
A gdzie nasz powóz?
—
Co? — zdziwiłam się i też rozejrzałam. — Powóz… Nie ma go? Był tu…
—
Facet zwiał — stwierdził z powagą Callan. — Moje rzeczy tam zostały.
—
Ha! A ja wzięłam swoje ze sobą zupełnie przypadkiem — zatryumfowałam. — Chyba
nie mamy wyjścia, jak dalej iść na piechtę.
—
Tak. Ruszajmy.
Udało
nam się już znacznie oddalić od niebezpiecznego lasu i wyjść na otwartą
przestrzeń. I chociaż Callan zachowywał się normalnie, nie uszło mojej uwadze,
że jest blady, a każdy kolejny krok sprawia mu wysiłek. Mocno oberwał w głowę i
być może miał wstrząśnienie mózgu. Niestety w obecnych warunkach nie mogłam
zbyt wiele zrobić.
Zatrzymałam
się, łapiąc go za rękaw. Zatrzymał się, patrząc na mnie spod przymrużonych
powiek.
—
Odpocznijmy — zaproponowałam.
—
Już się zmęczyłaś? — zaśmiał się, ale szybko spoważniał. — Nic mi nie jest —
dodał, orientując się, o co mi chodzi.
—
Tak. Jasne — mruknęłam, wywracając oczami. — Powinniśmy zatrzymać się na
trochę. Znajdźmy tylko jakieś drzewo, żeby nie siedzieć tak w słońcu.
—
Tam coś jest — wskazał od niechcenia na majaczące w oddali drzewa, będące chyba
częścią jakiegoś sadu.
Całe
wzgórze obsadzone było dorodnymi jabłonkami. Skryliśmy się w cieniu jednej z
nich. Jak dobrze, że w pośpiechu wzięłam ze sobą torbę. Nawet, jeśli
przeszkadzała w walce. Teraz wyciągnęłam z niej bukłak z wodą i podałam
Callanowi. Otworzył usta, zapewne by odmówić, ale zmarszczyłam brwi, podsuwając
mu przedmiot pod sam nos.
Westchnął
ciężko, ale już nie protestował. Wziął kilka łyków wody. Tylko tyle przyszło mi
do głowy. Wciąż był blady i oddychał płytko. Mocno oberwał. Siedząc obok mnie,
przymykał sennie oczy.
—
Powinieneś się zdrzemnąć — stwierdziłam.
—
Nie przesadzaj.
—
A ty nie pyskuj — warknęłam, robiąc groźną minę. — Musisz być w formie do
dalszej podróży, nie zamierzam się potem przez ciebie martwić.
Wypuścił
powietrze nosem, imitując śmiech.
—
Dobra — skapitulował Callan i bezceremonialnie położył się z głową na moich
kolanach.
—
Nie przeginasz? — zapytałam, unosząc jedną brew. — A może mam ci poprawić z
drugiej strony.
—
Ale jestem senny — powiedział, udając, że ziewa i przeciągnął się,
wykorzystując okazję, by uszczypnąć mnie w policzek.
Szybko
zasnął, choć równie dobrze mógł tylko udawać. Siedziałam oparta o pień drzewa,
obserwując ze szczytu wzgórza okolicę. Mimowolnie gładziłam Callana po włosach.
Nie mogłam powiedzieć, że się nie martwię. Naprawdę mocno wtedy oberwał i
poniekąd czułam się winna całej sytuacji.
A
co więcej, czułam się bezsilna. W takich chwilach brakowało mi dostępu do
technologii z mojego świata. Tak wiele rzeczy tutaj brakowało. A jednak ludzie
potrafili być szczęśliwi. Co zabawne, ja też potrafiłam być tu szczęśliwa. Może
nawet bardziej, niż kiedykolwiek. Ogarniał mnie dziwny spokój.
Dziwne
jak wszystko pochrzaniło się w tak krótkim czasie. Gdy trafiłam do tego świata,
była końcówka maja, jakiś czas po maturach. A teraz już powoli kończyło się
lato. Były to zapewne ostatnie ciepłe dni, bo z tego, co mi wiadomo, klimat był
tu bardzo podobny do tego, który znałam.
Niedługo
miała nadejść jesień, co znaczyło, że spędziłam w tym świecie już kilka
miesięcy. Jakieś cztery, a przynajmniej tak przypuszczałam. Dawno straciłam
rachubę czasu. Nie wspominając o tym, że czułam się, jakbym żyła tam od zawsze,
a nasza podróż i walka z Ejvaldem miała miejsce lata temu.
—
O czym myślisz? — usłyszałam i spojrzałam na Callana.
Nie
spał. Wpatrywał się we mnie, ale nie wyglądało na to, żeby zamierzał jakoś
niedługo wstać.
—
Nic takiego. Podziwiałam widoki — skwitowałam. — Jak się czujesz?
—
Dzięki tobie lepiej. Za chwilę możemy ruszać w drogę.
Chwycił
moją dłoń w swoją, kiedy ja zupełnie zapomniałam, że wciąż głaszczę go po
głowie. Zlękłam się. Nie miał wiedzieć, a był to swego rodzaju odruch
bezwarunkowy. Myślałam, że będzie się naśmiewał albo coś w tym stylu, ale on
jedynie pocałował grzbiet mojej dłoni. Nie puścił jej jednak i dłuższą chwilę
patrzyliśmy sobie prosto w oczy.
Nie
dałam się przestraszyć. Rękę zabrałam dopiero po chwili, dając mu do
zrozumienia, że skoro ma siłę na wydurnianie się, równie dobrze możemy ruszać.
Nie mieliśmy wyznaczonego terminu, ale im szybciej dotrzemy do Flosterry i
załatwimy wszystko, tym szybciej wrócimy do Viviane. Martwiłam się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz